trwam w postanowieniu ;)
Nie picie piwa wcale nie jest tak trudne, jak myślałam, że będzie ;)
Początkowo sądziłam, że będzie pod górkę - sobie nałożyłam zakaz, ale mężowi przecież nie zabronię. I co? Suprise :D Mój Kochany stwierdził, że to wcale nie jest taki głupi pomysł ;] Powiedział, że faktycznie z tym piwem przeginamy i można od niego trochę odpocząć.
Skoro mam tak silne wsparcie - jak może się nie udać? ;)
Żeby jednak nie kłamać, że wszysko jest pięknie i ładnie... Na zakupach mnie skręca - jak widzę te wszystkie promocje na ulubione piwko jest mi najzwyczajniej w świecie...hm... smutno?...Kolejna rzecz - wieczór przy kuflu. Brakuje mi (nam?) tego rytuału podpijania w między czasie czegoś, co nie jest wodą... Szukamy zamiennika ;) Na razie wypróbowaliśmy inkę z mlekiem (taką mocno schłodzoną, mniam) i jakiś soczek rozrzedzony wodą (i to już takie mniam nie było...) Muszę zrobić napój z pomarańczy, mam wrażenie, że będzie jak znalazł ;)
***
Nasze plany wycieczkowe znowu przesuwają się w czasie... Mimo starań, żeby wyjechać gdzieś wcześniej, skonczy się tak, jak zakładaliśmy na samym początku... to będzie wrzesień. Z jednej strony przykro, bo chciałoby się już teraz, chociaz na krótko. Z drugiej jednak - to już tylko miesiąc... ;)
podnoszę rękawicę! ogłaszam miesiąc bez piwa! ;)
Dla niektórych miesiąc bez słodyczy jest nie lada wyzwaniem.
A dla mnie?
Ja nie wyobrażam sobie tygodnia bez piwa!
Zastanawiam się, czy uzależnienie od piwa można oddzielić od uzależnienia od alkoholu?
W luźnej rozmowie z Lolą dotarło do mnie, że próba wysnucia argumentów za tym, że ciągota za jednym rodzajem trunku (stosunkowo niskoprocentowym) nie musi oznaczać uzależnienia od % jako takich, coraz bardziej zaczynała przypominać bełkot uzależnionego alkoholika ;)
Kiedy pojawia się problem? Przy zwiększonej ilości, czy częstotliwości spożycia? Można pić często, a mało (zdecydowanie kwalifikuje się do tej grupy), albo upijać się na umór okazjonalnie (np. z okazji piątku).
Skoro nie przepadam za winem, a tym bardziej mocniejszymi procentami, ale często sięgam po piwo, to można powiedzieć, że mam problem z alkoholem?
Czy ochotę na piwo można przyrównać do ochoty na batonika? ;D
No właśnie, mówiłam - bełkot :)
Nie mam wyjścia, nie znajdę odpowiedzi na te pytania, dopóki nie odstawię piwka. Najbliższy miesiąc powinien rozwiać większość wątpliwości ;)
nieco zagubiona...?
Jako ukoronowanie moich wszystkich dietowych rozkimnek postanowiłam złożyć publiczną deklarację, jaką było założenie Grupy Wsparcia dla osób chcących wyglądać nieco lepiej lub już zupełnie dobrze w okolicach grudnia ;) Uff... ;) Poszło w świat, że ja - leniwiec pospolity, zamierzam do końca roku pozbyć się 15 kg. I największym marzeniem mym, jest to, aby w przyszłym roku nie myśleć o diecie w kategorii "kilogramów do zrzucenia". Ten rok jest paskudny, ciągnie się jakoś niemiłosiernie i to jeszcze pod symbolem mniejszych lub większych porażek. Muszę to zmienić, ja CHCĘ to zmienić. I tak jakoś półroczna perspektywa starań nie przytłacza mnie tak, jak założenie, że np. do wrześnie pozbędę się 4 kilo nadbagażu...Hmm, od kiedy to ja taka długodystansowa jestem? ;]
Staram się :) Inaczej tego ująć nie można ;)
Jem rozsądniej, urozmaicam posiłki i w końcu wzięłam się za ćwiczenia.
A dzisiaj rano przygniotło mnie pytanie - no dobra, to już ogarnięte, co jeszcze? No właśnie, co jeszcze mogę zrobić? Przez ostatnie miesiące zawsze zostawało coś do poprawy, widziałam mase grzeszków i niedociągnięć. A teraz?
Ten niepokój, że zapominam o czymś szalenie ważnym, jest straszny! Bo przecież wszystko zdaje się być na swoim miejscu.
Jedzenie (po takim czasie gromadzenia wiedzy i eksperymentowaniu na własnym ciałku) jak najbardziej na +
Ćwiczenia? Wiem co lubię, co mi się nie nudzi po 10 minutach i za to się biorę (myślę też o pilatesie, jak już się rozruszam porządnie z pewnością spróbuję) - no to chyba tez na +, nie?
Determinacja i chęci, też na duży +
No i najważniejsze, pierwszy raz mam cel. Cel jak najbardziej realny i "nienerwowy". Cel, który nie jest luźnym - mam schudnąć, ale jaki i do kiedy to mniej ważne. Myślałam, że takie podejście, gdzie nie stawiam sobie konkretnego terminu jest lepsze, mniej stresujące na przykład przy zastoju wagi. Jednak kryło się za tym niebezpieczeństwo odkładania wszystkiego w nieskończoność.
No to jak? Zapomniałam o czymś? ;)
bodziec z niespodziewanej strony... i histeryczne
żale z tyłka strony ;]
Mam teścia, który zawsze coś palnie. Złośliwy jest drań straszliwie i bardzo często (niestety) mnie to rusza. Wczoraj mąż rozmawiał z nim przez telefon, a ja zamiast pójść do łazienki zrobić jakąś maseczkę to siedziałam i mimo chodem słuchałam co tam u teściów nowego. No i słyszę pytanie, czy M. był dzisiaj w pracy, na co Moje Kochanie odpowiedziało, że był, ale już nawet zdążyliśmy zrobić zakupy i jesteśmy po obiadku. Na co teściu, że pewnie obiadkujemy sobie po królewsku (tu złapał mnie pierwszy nerw i pomyślałam, że dobrze, że to nie ja z nim rozmawiam bo pewnie palnełabym coś w stylu "obiad? po co obiad? przecież tylko bawimy się w dom i żyjemy na kanapkach"...) i czy nie przybyło nas ostatnio. Na co Mój, że nie ważył się dawno, ale nie przytyliśmy zbytnio. I po tym padło pytanie o mnie, czy ja przypadkiem nie zaokrąglam się w "jednym miejscu".
Dostałam nerwicy galopującej.
O tym, że nie decydujemy się na dziecko wiedzą doskonale i na prawdę nie wiem ile razy mam to powtarzać. Takie podpytywanki raz na jakiś czas wyprowadzają mnie z równowagi. Przecież rozmawialiśmy raz szczerze, chciałam wszystko wyjaśnić, zdawałoby się, że zrozumieli, cóż...widać, że nie potrzebnie się tłumaczyłam.
Nie potrzebnie się pienię? Tak, wiem. Doskonale zdaję sobie sprawę, że robienie takiego halo z powodu jednego pytania jest co najmniej śmieszne. Może dlatego, że mam okres i reaguję bardziej emocjonalnie?
A chcecie usłyszeć coś głupszego? Za tydzień mieliśmy do nich pojechać dosłownie na dwa dni, bo nie widzieliśmy się od roku, ale po tej jednej głupiej rozmowie telefonicznej odechciało mi sie straszliwie. Już widzę ten jego uśmieszek i jakiś żartobliwy tekst dotyczący mojej figury. No i ten brzuch mój nieszczęsny - ciąża spożywcza jak ta lala. Jeśli znowu bedę musiała słuchać wykładu o tym, że już młoda nie jestem i coraz trudniej będzie mi zrzucić nadbagaż.... Teść ma jakieś "ale" do mojego wyglądu od kiedy zaczęłam nosić rozmiar 38. Teraz jestem 42 i chyba nie mam siły konfrontować się z jego żarcikami, bo albo się na niego wydrę, albo popłaczę.
Heh, miało być krótko tytułem wstępu, a tu taka epopeja...
Zmierzam do tego, że facet zmotywował mnie podwójnie. Ogarnięta jestem od jakiegoś miesiąca, ale nie daję z siebie wszystkiego. Czas wrócić do ćwiczeń, trzeba przeprowadzić inwazję na sadło na brzuchu! Nie dam teściowi tej satysfakcji, oj nie....
Histeryczne żale, jak nigdy ;} Eh... czasem chyba trzeba?....
koszmarne rozstępy, pierwsze w życiu legginsy i
wyjazd pod znakiem zapytania....
Czyli średnio optymistycznie.
Jeszcze modem przejął kontrole nad naszym życiem i sam decyduje kiedy mogę skorzystać z internetu, a kiedy najwidoczniej powinnam się wziąć za sprzątanie ;P Na pana specjalistę z wymiennym sprzętem muszę poczekać do jutra (w godzinach 19-21...bajka....)
Moje rozstępy żyją własnym życiem, i to bujnym w dodatku. Robią się coraz ciemniejsze na tych moich bladych udach... I zaczyna mi to najzwyczajniej w świecie przeszkadzać. Zauważyłam, że "ukradkowe" spojrzenia mijających ludzi krępują mnie coraz bardziej. Pojawiła się potrzeba zakrycia nóg :( Jedynej partii mojego cielska, z którą nigdy nie miałam problemów. Zamówiłam więc getry 3/4, przyszalałam i wybrałam opcje wyszczuplającą brzuch, ha ha! Zobaczymy co to będzie....
No i ten wyjazd "urlopowy". Z nagłej okazji wolnego tygodnia zrobiło się 5 dni....Zastanawiamy się czy warto jechać na tyle. Może lepiej poczekać do jesieni (jak planowaliśmy pierwotnie) i liczyć na to, że nic nie pokrzyżuje nam planów? Z jednej strony jak nie pojedziemy, to przenudzimy ten czas w Wawie. Z drugiej, jadąc tak na wariata, musielibyśmy zrezygnować z większości planów, które mieliśmy na taki wyjazd - a tu już pojawiają się dylematy - komu sie przyznać, że będziemy w okolicach, którym znajomym dać znać, z którymi się spotkać, a których olać? Organizować jakiś dzień w terenie, czy polenić się w miejscach już nam dobrze znanych? A może nie przyznawać się nikomu, posiedzieć ciachczem z teściami, pogapić się na góry "przez okno".... Nie wiem ;(
A co do diet, wagi i wymiarów... Przed @ nie ma co liczyć na jakiekolwiek postępy, ale i tak jestem zawiedziona wynikami na dzień dzisiejszy. Rety, rety... mam tylko nadzieję, że nogi nie spuchną mi tak, jak w zeszłym miesiącu...
ruszyło ładnie :)
Oby tendencja spadkowa się utrzymała ;)
Po dwóch tygodniach jestem lżejsza o ponad kilogram i kilka centymetrów (od 0,5 do 1,5 w różnych miejscach cielska). Jest dobrze ;)
Tylko pogoda zrobiła się średnio zachwycająca, endorfiny wzięły sobie wolne ode mnie, ale to nic ;) Cierpliwie zaczekam na ich powrót :)
słońce, słońce, więcej słońca!!!! ;D
Entuzjazmu ciąg dalszy ;)
Ciągle mnie nosi, nie umiem wysiedzieć w domu! Biorąc pod uwagę cały poprzedni rok to niesamowita nowość oraz zmiana na duży plus. Tak ostatnio sobie myślę, że podejrzanie długo to trwa i pewnie zaraz się skończy... A może nie? Może udało mi się przerwać paskudną passę? ;) Tak czy siak korzystam! Korzystam ile wlezie! ;]
Wczoraj zjarało mi dekolt. Co jest dziwne bo już byłam ładnie opalona, skąd więc takie podrażnienie? Pewnie za szybko przerzuciłam się na niższy filtr.... Teraz to albo siedzenie w domu, abo jakiś golf (?!) na wychodne ;(
Dietkowo trzymam się bardzo dobrze. Jednak ciągle nie ćwiczę, ale... Szlajam się całe dnie ( no dobra, nie całe, ale tak średnio przez 3 do 5 godzin to mnie w domu nie ma), robię sporo kilometrów ;) W między czasie jakieś zakupy spożywcze, a w domu trochę postoję przy garach, o ogarnianiu mieszkania nie wspominając...Warzenie i mierzenie w niedziele, zobaczymy co ten mój "system" jest warty ;)
już dawno nie miałam w sobie takiego optymizmu :)
Można powiedzieć, że od ostatniego wpisu stabilizowałam wagę wyjściową ;) Ważyłam się codziennie, a po tygodniu uśredniłam wynik. Teraz liczę na spadki ;) Dopracowałam też wszystkie założenia "nowej - starej" diety. Znowu prowadzę dzienniczek z menu i aktywnością, i jakoś leci ;) Dużo czasu spędzam poza domem, w końcu mam buty, które mnie nie krzywdzą, to i na długaśne spacery chętniej wychodzę. Nareszcie łapię trochę słonka! :) I odkryłam sposób na opalenie piszczeli - przyspieszacz opalania - na prawdę działa! To chyba będzie pierwsze lato, w którym opalę nogi! :D
W końcu che mi się chcieć :) Ten stan trwa już dwa tygodnie :) Korzystam ile wlezie, zanim znowu mnie dopadnie jakaś pseudo deprecha.
Na jednym ze spacerków trafiłam na stragan z owocami sezonowymi. Uwaga teraz będzie bulwersująco - nie pamiętam od ilu lat nie jadłam truskawek lub wiśni. Chyba od czasu, gdy opuściłam dom rodzinny... Robiłam kilka przymiarek do owoców z bazaru, ale... to nie było to. Czasem kupowałam, ale nigdy nie trafiłam na owoce, które smakowały by tak, jak pamiętam, że powinny. Z czasem pogodziłam sie z tym smutnym faktem i bez emocjonalnie mijałam te wszystkie stoiska. Aż do wczoraj... Zobaczyłam agrest i czerwoną porzeczkę, i... dostałam ślinotoku. Oczywiście nie umiałam się powstrzymać. A w domu? Okazało się, że owocka są kwaśne, zarówno agrest, jak i porzeczka zostały zerwane za wcześnie :/ Cóż... mam teraz dużo kompotu i nauczkę żeby raz podjętej decyzji nie zmieniać pod wpływem chwili...
Jednak nie ma tego złego, coby na dobre nie wyszło... Taki kwaskowaty kompocik, dobrze schłodzony...mhmrrrm...pycha :D w sam raz na letnie wieczorki, gdy człowiek odmawia sobie piwka ;D
nie chcę być cienias, przestaję ściemniać! :D
Czy zdarzyło Wam się kiedyś za dużo myśleć o diecie? Mieć ambitne plany, głowić się nad jadłospisem, godzinami siedzieć przed kompem i szukać idealnej diety dla siebie?
Właśnie dzisiaj dotarło do mnie, że mam tak od....grudnia! Tak tak, to właśnie wtedy podjęłam decyzję o odchudzaniu. A co się stało?
Nie miałam pomysłu na dietę dla siebie, więc zaczęłam stosować MŻ i chodzić na spacery. Nie ćwiczyłam w ogóle, jedynie szlajałam się po osiedlu nawet przez 4 godziny. Po błocie, po lodzie, w ciężkich zimowych buciorach - z perspektywy czasu to całkiem niezły trening był ;]
Oczywiście waga się ruszyła, po pierwszym miesiącu centymetry ładnie zleciały, byłam na najlepszej drodze do sukcesu.
Coś jednak poszło nie tak.... Kolejny miesiąc nie był już tak rewelacyjny w spadkach i się zaczęło.... Najpierw lenisko, potem niechciej z marazmem.... Ogarnęłam się na jakieś dwa tygodnie, znowu było dobrze i... zaczęłam chorować. Nie trwało to długo, jednak spadek formy męczył mnie trochę. No i nadszedł czas kombinowania. Zamiast grzecznie wrócić do MŻ, wymyśliłam sobie eksperyment opierający się na diecie SB. Poeksperymentowałam sobie trochę, był jakiś tam spadek, ale to nie było to. Zaczęłam szukać dalej. Odkryłam, że trzymanie się jednej porcji mącznych węglowodanków dziennie bardzo dobrze mi robi i zdecydowanie powinnam się trzymać tej banalnej zasady bez wyjątków! Zastanawiałam się nad dietą 3Dchili lub dietą 5:2, ale ludzie, przecież nie o to mi chodziło. Nie takie miałam założenia, nie tak chciałam się odchudzać!
I tak dochodzimy do dnia dzisiejszego. Rano odczułam mocne chęci poprawy w związku z tym od kilku godzin wertowałam "blogi dietetyczne". Zaczęłam sobie rozrysowywać jakieś tabelki z wagą i wymiarami na zaś, układać jadłospis na najbliższe dwa tygodnie i w połowie swojej twórczości coś mnie tknęło. Poczułam bezsens takich poczynań. Po co mi to, na co? Czy naprawdę muszę mieć tak rozpisane posiłki żeby się pilnować? Przecież zaczynałam bardzo dobrze, bardzo mądrze! Mogę do tego wrócić, nie kosztowało mnie to dużo wysiłku.
Ze wspomnianych tabelek zostawiłam sobie tylko "kontrolkę" wagi i obwodów (16 krateczek, czyli 16 tygodni, w których nie będzie żadnego niepotrzebnego deliberowania - po prostu będę działać, nie będę się zastanawiać "że może lepiej wypróbuję tą dietę?"). Z jedzeniem zdaję się na intuicję. Muszę tylko pilnować tej jednej porcji węglowodanów i grzecznie jeść zupę na kolację, chociaż mężowi szykuję w tym czasie coś konkretniejszego i apetyczniejszego ;) Ot i cała filozofia ;)
Dlaczego aż pół roku zmarnowałam na poszukiwanie diety idealnej? Nie wiem... Może potrzebowałam świadomości bycia na jakiejś konkretnej diecie? Co nie zmienia faktu, że pokpiłam na całej linii.....
Jest mi trochę wstyd, ale złość na siebie już mi przeszła. Czuję... hmm... podekscytowanie ;)
puchnę... ;(
Jakiś tydzień temu kupiłam nowe sandałki na lato. Długo szukałam modelu w ten deseń (w końcu udało mi się znaleźć buty z minimalną ilością miejsc dla ewentualnych obtarć - to sukces!). I co? Od dwóch dni jestem balonikiem :/ Spuchły mi łapy i stopy :/ Wychodząc z domu mam schizę, że zgubiłam obrączkę... Dopiero po chwili przypominam sobie, że przecież w ogóle jej nie założyłam.... ;( No i nowiutkie sandałki powędrowały do szafy... :/
Nigdy wcześniej tak nie spuchłam :(
Chyba mam winowajcę.... okres. Przez ostatnich kilka lat robiłam sobie wakacje bez okresowe. W tym roku o tym nie pomyślałam i nie poprosiłam lekarza o wystarczającą ilość opakowań hormoników. Wizytę u niego mam zaplanowaną razem z wyjazdem urlopowym, także nie będę już nic przestawiać. Przemęczę się jakoś. Ale po tych wakacjach z pewnością już zapamiętam: okres + upał = spuchnięcie.
Jakby tego było mało znowu zaczęły mnie łapać skurcze :/ Z wielkim bólem serca odstawiłam kawę i łykam magnez z potasem. Nie wiem czy to autosugestia, czy wystarczyło na trochę zrezygnować z kawy, ale od kiedy zażyłam pierwszą tabletkę skurczy nie było ;)
A, i zorientowałam się jeszcze, że mam śliczniutkie różowiutkie rozstępy. Oczywiście podjęłam z nimi walkę i jestem dobrej myśli. Ciekawe kiedy uda mi się ich pozbyć? ;)